Micealo pisze: ↑24 lis 2021, 17:37
Pavle... Jakie czynniki spowodowały że Twojej żonie zaczęło się chcieć.. Ze podjęla decyzja o naprawie... Ze chciała wracać... Ze chciała się godzić.... Ze chciała rozmawiać... Ze chciała budować... Ze chciała tworzyć na nowo relacje...
Czy był jakiś element, Twoim zdaniem kluczowy., czy wydarzyło się coś?
I jakie czynności wykonaliście w początkowej fazie procesu naprawy?
Tych czynników było przynajmniej kilka, nie odważę się ich stopniować (nie mam zdolności wchodzenia w głowę żony), także kolejność jest losowa:
1. Dzieci. Żona pochodzi z trudnej rodziny, rodzice są po rozwodzie cywilnym. Nie chciała tego dla własnych dzieci, to momentami były ostatnie nici powstrzymujące ją przed odejściem. Zwłaszcza, że już przed kryzysem byłem niezłym ojcem, a w trakcie kryzysu zdecydowanie jakość ojcowania poprawiłem.
2. Żona skonfrontowała swoje wyobrażenie na temat „nowe szczęśliwe życie” z rzeczywistością, szarością życia. A właściwie życie zrobiło to za nią. Okazało się, że widoki na przyszłość wyglądały mniej różowo niż pierwotnie. Nie będę czarował - miałem o tyle szczęście, że żona nawet po ludzku kiepsko trafiła. A ja czekałem, furtka była otwarta. Temu szczęściu więc jednak pomogłem.
3. Moja praca nad sobą, zmiana siebie i swego życia, komunikacji, jakości ojcowania.
W momencie jej decyzji o powrocie to było w powijakach jeszcze, ale najwyraźniej w połączeniu z innymi czynnikami pozwoliło uwierzyć, że to nie jest zmiana na chwilę. Najwyraźniej rokowałem na tyle dobrze, że było do kogo wracać
——————————
No i odniosę się do samego pytania, mało optymistycznie to zabrzmi pewnie:
„ Jakie czynniki spowodowały że Twojej żonie zaczęło się chcieć.. Ze podjęla decyzja o naprawie... Ze chciała wracać... Ze chciała się godzić.... Ze chciała rozmawiać... Ze chciała budować... Ze chciała tworzyć na nowo relacje...”.
Przez ponad pół roku nie potrafiła się nawet zmusić by chciało jej się chcieć.
Niestety odbyło się to, bardziej niż na chceniu, na zasadzie: od biedy mogę spróbować.
Zapewne przyczyniło się do tego również to, że gdy byłem na to gotowy (czyli na wszelakie tego konsekwencje) zażądałem by się określiła, bo miałem dość życia w rozkroku.
Nie było w pobliżu „pewnej”, solidnej gałęzi, więc wróciła na tą znaną, bez wielkiego entuzjazmu, że tak to ujmę
Rozmawiać za bardzo nie chciała, najchętniej by udawała, że nic się nie stało, po prostu aby jeszcze raz spróbować a o tym okresie zapomnieć. Nie rozumiała, że to by była misja samobójcza.
Aczkolwiek pewne wnioski jednak wyciągnęła, pewne sprawy zdążyła „załapać”, inne przyszły z czasem. Generalnie to był, wciąż jest proces. U mnie zresztą również
Na początku, żona poprosiła (a ja na to przystałem, słusznie zresztą) o cierpliwość, budowanie krok po kroku, o czas. O tyle dobrze, że nagły powrót duszą i ciałem trąciłby fałszem.
Także ja starałem się wyzbywać oczekiwań, nie nakładać presji, być cierpliwym (aczkolwiek jasno powiedziałem, że docelowo chcę by była żoną, a nie manekinem, inaczej nie ma to sensu).
Kontynuowałem zmianę sposobu komunikacji, budowania relacji, akceptacji tego, że ona na coś może nie być gotowa.
Czyli coś na zasadzie: „budować, a przede wszystkim nie psuć”.
Oraz pracowałem nad sobą, konsekwentnie, swoim tempem, naprawę żony i jej pracę nad sobą zostawiłem jej i Panu Bogu. W tempie i w sposób na jaki zdecyduje się żona. Bo to jej droga, jej odpowiedzialność.
Ja miałem swoje poletko.
Postanowiłem, że jedynym sposobem mego „wpływu na nią” będzie moja postawa.
I jednak zdecydowanie jako efekt uboczny mojej pracy nad sobą a nie próba wskazania jej drogi.
Choć nie ukrywam - wewnętrznie korciło mnie by jej dać instrukcję pracy nad sobą wg moich doświadczeń.
Już tego na szczęście się wyzbyłem.
I generalnie to odbudowywanie to proces. I dobra nauka również dla mnie. Nauka cierpliwości, miłości dojrzałej, akceptacji, szacunku, panowania nad sobą i swoimi chciejstwami itd.